Baranek na Broadway’u

Już dawno tego nie robiłem. Aż wstyd się przyznać przed samym sobą. Żyje człowiek tyle lat i tak rzadko daje upust swoim namiętnościom. Ale co się dziwić. Trzeba mieć czas, warunki i przedmiot pożądania. Namiętności i pasji w tym kierunku mi nigdy nie brakowało ale nie zawsze był czas, choć warunki i wspomniany wcześniej przedmiot pod ręką się znajdowały. A czegóż to tak dawno nie robiłeś? – zapytacie. Ano nie robiłem sobie wieczornych relaksujących sesyjek przy winku i muzyce. Takiego wieczoru melomana z drinkiem w dłoni. Bo moją pasjonującą namiętnością jest muzyka. Jeśli ktoś zaczął czytać ten tekst z nadzieją, że natknie się na jakieś nieprzyzwoite wyznania to jest w błędzie. 🙂

Tak. Muzyka. Różna, różnista. Od jazzu do przez rock progresywny, hard rock, funky, soul, gospell po reage.  A ponieważ dziś trafił mi się dzień leniwca to w końcu udało się. Otworzyłem butelczynę wybornego winka a na warsztat wziąłem zespół Genesis i płytę „The Lamb Lies Down On Broadway”. Dawnom jej nie słyszał. A był to krążek, który w nastoletnim wieku czciłem jak relikwię. Kolega z podróży do Londynu ją przywiózł. Zachodnia płyta, wytłoczona w doskonały sposób, nie trzeszczała jak krajowe. I na dodatek to tak naprawdę były dwie płyty. Bo Peter Gabriel wymyślił sobie concept album. Taką płytę z pomysłem. Rzecz traktowała o alter ego Gabriela niejakim Raelu, Portorykańczyku. Historia niejasna, zagmatwana, pełna zagadek, podtekstów, jakby pisana na ostrym haju. Tak tłumaczył mi właściciel płyty kolega, który znał angielski, mnie, który języka Szekspira ni w ząb. Ale pal diabli narrację. Walnęła mnie wtedy muzyka tak inna od popowych zespołów, słuchanych przeze mnie. Odkryłem rocka progresywnego. Oczarowały mnie te niełatwe rytmy, linie melodyczne. Pochłaniałem z wypiekami na twarzy i magnetofonem na podorędziu programy radiowe Piotra Kaczkowskiego, który prezentował kapele z tego nurtu. Ten gatunek stworzony przez ambitnych muzyków zafascynowanych dorobkiem kompozytorów muzyki poważnej i jazzem już wtedy nie należał do najpopularniejszych. Takie zespoły Jak Genesis s Peterem Gabrielem, czy Yes lub King Crimson nigdy nie były na najwyższych miejscach list przebojów. To była typowa nisza. Ale jak dobrze ta nisza zniosła te ponad 30 lat. 🙂

W czasach Dody i jej podobnych, gdzie myzyka nie jest najważniejsza a istotniejszy jest szum medialny wokół tego czy wokalistka miała na sobie majtki, muzyka z albumu „The Lamb Lies Down On Broadway” ma się wyjątkowo dobrze. 23 utwory zamieszczone na płycie przynoszą tyle samo przyjemności w odbiorze co 30 lat wcześniej. Nawet po wielokrotnym przesłuchaniu można znaleźć tam niezauważone wcześniej smaczki.

Sycąc się winkiem i owocami pracy panów Banksa, Collinsa, Gabriela, Hacketta i Rutheforda zachęcam do posłuchania tej niezwykłej produkcji. Może się spodoba …

Tu próbka

Idą święta

A w zasadzie tupią drobnymi stópkami Dzieciątka. Coraz wyraźniej je słychać. I widać. W roziskrzonych oczach dzieci na świątecznych kiermaszach, w uśmiechach dorosłych wychodzących z kościołów a nawet w zapachu grzanego wina na kiermaszu świątecznym na starym rynku w Goerlitz.

Zawsze mierziły mnie kupiecko-świąteczne klimaty. Choinki z mikołajami w realach i Carrefourach, to pazerne żerowanie na ludzkiej ochocie do świąt. To co w środku, w człowieku, zastępowane jest tym co na zewnątrz. Drogimi prezentami, wyjazdami na święta gdzieś w egzotyczne kraje, po to by zrobić parę zdjęć i zamieścić je na Naszej klasie. Nieznośna komercja coraz częściej akceptowana i pożądana przez ludzi.

Ale to co zobaczyłem na Starym Rynku w Goerlitz na dwa tygodnie przed świętami przekonało mnie do idei kiermaszy świątecznych. Ta radosna krzątanina w poszukiwaniu prezentów, niemieckie kolędy wykonywane na żywo, których nie rozumiałem ale które w oczach Niemców rozjaśniały nadchodzącą Gwiazdkę, zapach pieczonych ciast, wędlin, gwar rozmów uśmiechniętych ludzi, ich rumieńce wywołane po trosze chłodem a po trochu grzanym winem, fikuśne dzbanuszki na straganach, drewniane ozdóbki na choinkę, świeczki, lampiony, obrusy, lniane ręczniki, drobiazgi produkowane przez rzemieślników. Ten klimat przywodził na myśl dawne jarmarki. I wspomnienia z dzieciństwa. Bo gdzie szukać najpiękniejszych świąt? We własnej, dziecięcej pamięci.

I po raz kolejny poczułem, że coraz bliżej do Wigilii, do wspólnej modlitwy, śpiewania kolęd, rozdzielania prezentów, niespiesznego ucztowania w otoczeniu przyjaznych ludzi. Do Pasterki, zapachu choinek w kościele i przyjścia Dzieciątka na ziemię. A ono po cichuteńku już idzie.

Słyszycie?

I rozbłyska gwiazda

„Hańba Wam” – jak powiadał król lemurów w filmie „Madagaskar”. Hańba tym, którzy myśleli, że oto padł kolejny blog, nie aktualizowany od roku. Ha, ha! Otóż nie!

Nie padł. Jeszcze dycha. Słabiuśko aleć zawsze coś. A z marazmu i niebytu wyrwały mnie dwa wydarzenia. Przed miesiącem w naszej zapyziałej pipidówie mieniącej się być miastem europejskim coś drgnęło. Dom Kultury, co prawda zaczął dawać oznaki życia już w zeszłym roku ale w tym roku jął zapraszać artystów wybitnych. Przyjechał do naszej norki nad Nysą Wojciech Pszoniak z monodramem „Belfer”. Artysta ten ku memu olbrzymiemu zadowoleniu poniżej pewnego wysokiego poziomu nie schodzi. I zgorzeleckiej publiczności dał pokaz wspaniałego rzemiosła. Zademonstrował klasę i swobodę z jaka może się poruszać w przestrzeni teatralnej jedynie ktoś wybitny. Widać było, że to zwierze sceniczne w swym naturalnym środowisku. W jednej z najtrudniejszych form jakim jest monodram potrafił zaanektować widzów i wchłonąć ich w materię spektaklu. Było to piękne zadośćuczynienie po wcześniejszym, kiepskim skądinąd spektaklu „Moskwa-Pietuszki” mało znanych aktorów Teatru Polskiego z Warszawy, których nazwisk z litości nie wymienię. Pokazali, że świetny tekst Wienedikta Jerofiejwa można dobrze skopać. Wojciech Pszoniak pokazał, że dobrego tekstu marnować nie wolno. I chwała mu za to.

Drugim wydarzeniem, które przywróciło mnie do żywych było zjawisko znane powszechnie jako „Piwnica Pod Baranami”, które rozjaśniło mroki zgorzeleckiej „Kuźni”. Właściciel tego lokalu stara się jak może aby przyciągnąć gnuśną publiczność do siebie. Jego wysiłki zostały nagrodzone. Publika ściągnęła, mimo, że impreza była jak najbardziej biletowana, a potrawy podawane w tym lokalu raczej takie sobie. Nimb „Piwnicy Pod Baranami” zrobił swoje. Tej marki nie można ignorować. Na zewnątrz jesienna plucha i ogólnie bryndza, a w środku ‚Kuźni”odrobina świątecznego Krakowa spowitego mgłą i otulonego śniegiem. Gwiazdka, pastorałki, wspomnienia, zaduma nad ludzką kondycją. Magia. Odrobina starego Krakowa i Kazimierza sprzed wojny, gdzie brzmiała pieśń w jidysz o zakochanej Rebece, gdzie klezmerzy grali czasem tęskne a czasem skoczne melodie. To zderzenie kultury chrześcijańskiej, pastorałek i kolęd w muzyką żydowską dało niezwykły, krakowski, zaczarowany świąteczny klimat. Zniknęły mury Kuźni pojawiło się rozgwieżdżone niebo a pod stopami zachrzęścił biały śnieg.

Wiecie? Idą święta.

Maniia nagrywaniia

Mamy rządy fonoamatorów. Nasi politycy lubią słuchać nagrań. Nie są oni jednak tylko biernymi odbiorcami. Sami z radością je tworzą. Nie przypisuję im narcyzmu. Nie podejrzewam, że aż tak lubią słuchać swojego głosu. Wręcz przeciwnie. Z błogością wsłuchują się w głos swoich rozmówców. Szczególnie wtedy, gdy interlokutor plecie coś, co można użyć przeciwko niemu.

Na szczęście dla nich, technologia idzie do przodu. Trudno by im było niepostrzeżenie na spotkanie szpulowy magnetofon ZK-120. Ale mały dyktafonik? I jaka fajna robi się z tego dupokrytka. Ba, można z tego sprokurować bombę. Co prawda medialną ale za to masowego rażenia.

O, tempora! O, mores!

Tak naprawdę, to nie jest mi do śmiechu. Polityka w naszym kraju nie sięga nawet dna. Ona zakopała się w mule. Grzęźnie tam i najzwyczajniej gnije. Jim Henson ze swoimi Muppetami nie miałby szans w zestawieniu z Bliźniakami, ziobrzydzającym prawo ministrem sprawiedliwości, Misiem Fuzy polskiej sceny politycznej Lepperem, czy wreszcie ponurym sępem Giertychem. Nie jestem pewien, czy to przedstawienie zejdzie ze sceny. jeśli tak się stanie, to braw na pewno nie będzie. Trzeba wezwać Ciasteczkowego Potwora, żeby ich wszystkich zeżarł. Tylko dajcie coś biedakowi na niestrawność. Na pewno się pochoruje.

No to wykuwamy

Oj, brakowało mi tego.

Odkąd mieszkam w Zgorzelcu, brakowało mi miejsca muzycznego. Dziupli jakiejś nastojowej, gdzie mógłbym posłuchać muzyki na żywo i mieć możliwość pogrania samemu. I stało się. Powstała Kuźnia. Lokal ze sporym potencjałem. Miejsce, wokół którego już kręcą się ludzie muzycznie zakręceni. Jest koncepcja cotygodniowych spotkań muzycznych, która z czasem, myślę, się ukonkretni. Jak na razie są ludzie od bluesa, są od jazzu. Zapowiada się wielce interesująco. Niestety gospodarz nie jest przychylny palącym bo wygania wszystkich spragnionych dymka przed lokal. Z drugiej strony, to bardzo dobra informacja dla niepalących. Zapraszam wszystkich.

Zgorzeleckie Jakuby po nowemu

I oto nastał czas zmiany. Jakuby, dotychczas w antourage’u piwno-odpustowym, odchodzą w niebyt. I dobrze. Pamiętam, kiedy 2 lata temu brałem udział w Altstadtfest w Goerlitz a potem przekroczyłem Nysę i wdepnąłem w Jakuby poczułem wstyd i spore kopnięcie mentalne. Piszę „wdepnąłem” bo uczucie to jako żywo przypominało wdepnięcie w gówno. Niemiecki festyn w średniowiecznej oprawie zlokalizowany w starej części miasta błyszczał świetnymi straganami, gdzie można było kupić produkty rękodzielnicze, gdzie każdy mógł przyjrzeć się pracy średniowiecznego stolarza, kowala, kołodzieja, kusił małymi scenkami , gdzie można było posłuchać średniowiecznej muzyki, gdzie występowali  kuglarze, aktorzy komedii del arte. U nas żałosne występy czwartoligowych wykonawców estradowych, piwsko wszechobecne i odpustowe stragany z tandetą. Koniec z tym. Nareszcie.

A co w zamian? Jakuby nawiązujące do patrona, czyli Jakuba Boehme. Szewca – mistyka i filozofa. Angażują się lokalne stowarzyszenia, restauratorzy i tzw. osoby fizyczne jak niżej podpisany. Dlatego będzie średniowiecznie, szewsko, filozoficznie. Trochę w innej kolejności. Bo w piątek ma być filozoficznie i ogólnie rzecz biorąc mądrze. Będą odczyty, sesje i uczone dyskusje.
W sobotę zanurzymy się w klimaty wieków średnich. Wszystko wskazuje na to, że mój pomysł z husytami wypali. A pomysł miałem taki: zaprosić taborytów husyckich, niech w końcu zdobędą sobie Goerlitz, które im się tak w XV wieku opierało. Husyci, mam nadzieję, przyjadą podobnie jak rycerstwo śląskie, które ma się z nimi potykać i bronić miasta. Strefa średniowieczności będzie poszerzona o kramy z odzieżą i utensyliami dla białogłów i mężów. Tamże odzienie, uzbrojenie, trunki, różnorakie dekokty „na głowy bolenie i kuśki stojenie” lubczyki i różne takie. Nienadaremna okazała się więc wyprawa moja samodwój z Krytycznym do Kliczkowa, gdzie nawiązałem kontakty z licznymi zapaleńcami zakochanymi w etosie rycerskim i w odtwarzaniu średniowiecznych obyczajów. Jak Bóg da a burmistrz zapłaci to będziemy mieli wreszcie coś, czego nie będziemy się wstydzić.

Za nasze żołądki odpowiadać będą zgorzeleccy restauratorzy. Koniec z monopolem Macieja Dobrzyńskiego fasujacego kiełbaskę i piwko, duuużo piwka. Mam nadzieję, że zaskoczą nas poziomem obsługi jakością potraw i cenową atrakcyjnością.

Jak nam wyjdą te Jakuby? Zobaczymy w ostatni weekend sierpnia.

A, i jeszcze jedno. Mile będą widziane osoby przebrane w średniowieczne stroje. I po tej jak i po tamtej stronie Nysy.

Chwalmy Pana

Dziś niedziela. I traf chciał, że akurat dziś moja córka, wokalistka in spe, zadała pytanie – Znasz Kim Burrell? -Nie. – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – No to posłuchaj.- i tu uruchomiła You Tube. Wybór padł na „Try Me Again”. Z początku zachwyciła mnie głębia jej głosu wokalistki i jazzowe frazowanie. Ale co to za muzyka? Zaraz, zaraz. Przecież to gospell. Trochę bardziej jazzowy, ale gospell. Pieśń religijna. Coś zupełnie innego niż nasze zawodzenia w kościele. Tam radość z obcowania z Bogiem, u nas smutne pienia o ludzkiej mizerii. Jak widać i słychać, różnice mentalne pomiędzy Amerykanami i Polakami istnieją nie tylko w życiu codziennym, ale też w przeżywaniu sacrum. Czyżbyśmy nie potrafili się cieszyć?

A może zacząć zmiany w zwykłym, powszednim życiu od zmiany w przeżywaniu Boga? Od zamiany żałosnego repertuaru, który wyśpiewują babcie trzęsącymi się głosami na coś pogodnego, żywego? Wydaje mi się, że takie radosne przeżycie pozostaje. Daje napęd na następne dni. Dlatego lubie taką muzykę. To prawie ekstatyczne powtarzanie responsoriów, uniesienie i mistyczną radość wnikającą głęboko w serce. Rytm, który nie pozwala ustać w miejscu. Ktoś powiedział, że ten, kto śpiewa dwa razy się modli. Coś w tym jest.
Tych, którzy jeszcze nie próbowali zapraszam do obejrzenia powodu dzisiejszego wpisu.

Nie od rzeczy będzie polecić też coś z naszego podwórka. Zespół „Trzecia Godzina Dnia” tutaj

Renaissance, czyli niezwykłe skutki kilkudniowego pobytu na Słowacji

– Napisałbyś coś, bo już dawno niczego ciekawego nie pisałeś – zagaiła dziś jedna z moich ulubionych koleżanek pracowniczych. – A cóż tu pisać przyjaciółko droga, kiedym dopiero co wrócił z wycieczki na Słowację. E tam, powiecie, ja byłem na Balearach, a ja w Indonezji, co tam Słowacja. Chyba jedynie w zimie, dla ubogich. Ale po pierwsze liczy się przede wszystkim to z kim a nie gdzie. A towarzystwo miałem wielkiej wesołości, bo pojechaliśmy tzw. „kolektywem pracowniczym”. Po drugie ważny jest program a ten dobrano idealnie do oczekiwań wcześniej wspomnianego „kolektywu pracowniczego”.

Słowacka przyroda o tej porze roku jest po prostu śliczna. Do tego wizyty w kąpieliskach obfitujących w gorące źródła, lekko forsowne wycieczki w góry i w ich wnętrza, dobre i niedrogie słowackie trunki oraz proste i pożywne jedzonko wyzwoliły we mnie rozpasanego sybarytę.

Odpocząłem i odrodziłem się, czego i Szanownej Publiczności życzę.

A po powrocie co? Proza, ma sie rozumieć. Na północy awantura o miedzianą figurę, gdzie ma stać smutnyj sołdat, w Polsce objawiony nowy wicepremier z parciem na szkło czyli Edgar Złotousty – Wielki Wstrzymywacz Ekspresów, i jakoś tak mało wiosennie tu, po drugiej stronie gór. Bo choć przyroda kipi zielonością, świergotem ptactwa rozmaitego, to po obejrzeniu jakiegokolwiek serwisu informacyjnego w duszy robi się noc listopadowa. Tylko się nie poddawać i iść na dłuugi spacer z psem. Dlatego biorę smycz i wychodzę.

50 lat „Kanału”

W medialnym chaosie politycznym wzmocnionym na dobitkę informacjami o Euro za pięć lat, niezauważona, gdzieś w oddali, mignęła mi informacja o pięćdziesięcioleciu „szkoły polskiej”. Tej idei robienia filmów a nie tej od edukacji nieletnich. A mignęła mi tylko dzięki publikacji w piątkowej Gazecie Wyborczej. To na jej łamach przypomniano, że 50 lat temu odbyła się premiera filmu „Kanał” Andrzeja Wajdy według scenariusza Jerzego Stefana Stawińskiego. Inne publikatory, które wpadły mi w ręce nic na ten temat nie napisały. Film miał premierę rok przed moimi urodzinami, więc na jej temat mogę co najwyżej przeczytać. Moja osobista premiera tego filmu odbyła się w wieku chyba lat dwunastu, kiedy w jedynym programie TVP obejrzałem to dzieło. Nie do końca. Nie wytrzymałem wtedy tej dojmującej, klaustrofobicznej atmosfery. Do dziś nie mogę go spokojnie obejrzeć.

Gdyby nurt „szkoły polskiej” rozpatrywać tylko w kategoriach warsztatu, specyficznego sposobu filmowania, mrocznego nastroju kadru, można by przyjąć, że to sprawa środowiskowa, nie warta szerszej wzmianki. Ale Wajda, Munk, Różewicz, Kutz czy Has to coś więcej. Ich filmy dotykały spraw o wiele ważniejszych. Jaką cenę ma ludzkie życie, jaką cenę ma śmierć, czym jest patriotyzm? – to pytania stawiane przez autorów. Filmy pokazywały zwykłych ludzi w zderzeniu z historią, trudne wybory bohaterów uwikłanych w niezależne od nich układy, opierających się stadnym impulsom wielkich zbiorowości, zagubionych w szalejącym świecie, którego nie sposób zrozumieć. Twórczość „polskiej szkoły filmowej” to komentarz do najbardziej traumatycznych wydarzeń XX wieku i jednocześnie rozprawa z romantycznym rozumieniem patriotyzmu. Maria Dąbrowska zapisała w swoim dzienniku: „Polacy gotowi są za byle jaką cenę umierać, ale usiłują też za wszelką cenę żyć. Tymczasem nie wolno ani za wszelką cenę żyć, ani za byle jaką cenę umierać. Trzeba znać cenę swojego życia i śmierci i wiedzieć, co w jakiej okoliczności mamy wybrać. My tego nigdy nie wiemy ani jako jednostki, ani jako naród.”

Czy tamto popaździernikowe rozumienie powinności obywatelskich zniosło próbę czasu? Niestety nie wiem. Filmów rozmaitych ci u nas dostatek, ale ze świecą szukać tych ze szkoły polskiej. Gazeta Wyborcza i Dziennik dołączają do swoich wydań piątkowych filmy. Różniste, z wybitnymi aktorami. Jakoś o polskich chyba im się zapomniało. A szkoda. Przydałaby się taka seria „Filmowa Szkoła Polska” gdzie byłyby „Eroica”, „Zezowate szczęście”, „Popiół i diament”, „Popioły”, „Krzyż Walecznych”, „Jak być kochaną”, „Pożegnania”, „Salto”. W misyjność TVP już dawno przestałem wierzyć.

Dlaczego o tym piszę w Polsce XXI wieku? Bo myślę, że warto zastanowić się nad pojęciem patriotyzmu, zdawałoby się oklepanym, odmienianym przez polityków we wszystkich przypadkach, czy to w kontekście wojny w Iraku, czy też w związku z EURO 2012. Pojęciem zawłaszczonym przez elity władzy, które najlepiej wiedzą jak powinien się zachować Prawdziwy Patriota.

A jeśli chcesz Drogi Czytelniku łyknąć trochę wiedzy o tej problematyce to zapraszam do odwiedzenia www.polskaszkolafilmowa.pl

Lemowy traktat o dupie.

Silną dziś potrzebę miałem.

Była to potrzeba wynikająca nie tyle z mozolnej pracy, jaką dziś wykonywałem ile z chęci obcowania z umysłem wielkim, ciekawym świata i ludzkiej natury. Po prostu miałem ochotę poczytać Lema. A, że książki wielkiego Stanisława, które mam, przeczytałem już wielokroć, zajrzałem na oficjalną stronę autora „Cyberiady”. Minął już rok od jego śmierci, a mimo to nie odczuwam faktu jego nieobecności żywiąc się bogatą jego spuścizną. Buszując z lampką przedniego wina po stronie mojego wieszcza natknąłem się na maleńką perełkę. Jest w niej wszystko to co lubię. Lekkość dowcipu przeplata się z erudycją, a ubolewanie agnostyka nad mizerią ludzką z filozoficznym dystansem do świata. Przytoczone dzieło komentuje również inny obiekt moich zainteresowań. I beż żenady wyjawię że nie jest nią dupa Maryni ale reklama.

Pozwolę sobie przytoczyć cały ten „traktat” za http://www.lem.pl/polish/intro/intro.htm.  Tamże interesująca korespondencja autora z urzędami i przedsiębiorstwami państwowymi epoki „realnego socjalizmu”.

Traktat o dupie

Pewna uczona niemiecka niewiasta, wykładająca semiotykę na Uniwersytecie Berlińskim, przysłała mi odbitki kilku swoich opublikowanych prac. Jeden z dostarczonych mi naukowych traktatów nosi tytuł Gołe pośladki w reklamie (Nude Buttocks in Advertising).

Nie mogę powiedzieć, ażeby w moim przekonaniu sprawa obnażonej tylnej części każdego ludzkiego ciała wymagała priorytetowego rozpatrzenia naukowego. Niemniej niemiecka uczona, z właściwą owej nacji sumiennością, konsekwentnie zajęła się rozmaitymi rodzajami nazwań dupy oraz ustaleniem jej roli kulturowej. Zaczyna od eufemizmów, które nie nazywają owej okolicy dosłownie, ponadto zaś przytacza określenia tej części ciała w różnych językach, poczynając od francuskiego, angielskiego i niemieckiego. Następnie koncentruje się na strukturze semiotycznej i funkcji pragmatycznej dupy w reklamie. Oczywiście sięga aż do prastarych dziejów, dołączając do swojej pracy odpowiednie rysunki. Wspomina osławioną rzeźbę Praksytelesa, Afrodytę z Knidos z roku 330 przed Chrystusem, zawdzięczającą sławę swojemu tyłkowi, zwaną Kallipygą, co po grecku oznacza właśnie „piękne pośladki”.

Następnie uczony tekst, koncentrując się kogniwistycznie na dupie, wyjawia jej ambiwalencję. Z jednej strony pośladki uznane są za centralny bodziec seksualny, który podnieca i zachęca do kopulacji, niekoniecznie analnej. Odpowiednie magazyny przynoszą porady, jak należy uczynić tyłek najbardziej seksownym, zaś wielu kosmetycznych chirurgów żyje z upiększania naszego odwłoku. Z drugiej strony półdupki są silnie powiązane z wypróżnieniem i budzą z tego powodu wiele negatywnych konotacji. Dlatego służą w wielu językach do inwektyw. W polskim, przemilczanym przez autorkę z braku jego znajomości, występują takie, raczej pejoratywne określenia jak „dupek”, „o dupę potłuc”, „mam cię w dupie”, „wszystko do dupy”.

W chrześcijaństwie łańcuch asocjacji prowadzi od konkretnej nieczystości do abstrakcyjnej grzeszności. Zadek ma ukazywać niską cześć natury ludzkiej, związaną z materializmem, a tym samym próżnością. Tutaj autorka przytacza osławione orzeczenie Św. Augustyna: „Intern faeces und urinam nascimur”, czyli „Przychodzimy na świat pomiędzy ekskrementami i uryną”. Okolicą tą zajęła się również psychoanaliza, jako ze odmowa wypróżnienia oznacza konotację negatywna. Kiepski rozwój fazy analnej spowodować może, ze dziecko staje się egoistyczne i skąpe.

Z kolei przechodzimy do pozycji zajmowanej przez dupę. Siedzenie uchodzi za wysoce statyczne. Zarazem powiedzenie niemieckie „Er hat ein gutes Sitzfleisch” (Literalnie: „ma on silne pośladki do siedzenia”) oznacza kogoś pracowitego. Sprawy pewnych gazowych wyładowań związanych z tą okolicą pomijam, ponieważ wydaje mi się to już nazbyt dokładne. Natomiast znane są powiedzenia takie, jak dotyczące Oświęcimia „anus mundi”, czyli „odbyt świata”. Zaś bardzo oddalone miejsce znajduje się na „zadupiu”.

W sposób uczony autorka przystępuje do ujawnienia tego, co wynika z porównania twarzy i pośladków. Wiele pospolitych orzeczeń podkreśla ich strukturalne podobieństwo. Są one bowiem symetryczne w osi pionowej, tak policzki, jak półdupki. Ponadto mieści się tam centralny otwór, który zarówno tam, jak i tu ma funkcję podwójną, mianowicie jako wejście i wyjście.

Autorka twierdzi, że podczas kiedy żeńskie pośladki od czasów pradawnych odgrywały stymulującą seksualnie rolę, męskie uległy publicznemu ukazaniu dopiero dosyć niedawno. Spoty telewizyjne, billboardy i plakaty promocyjne są wypełnione tylnymi okolicami nagich, seksownych blondynek. Dupa jest bardzo popularnym motywem reklamowym, nie tylko w wypadku papieru toaletowego, ale także np. samochodów, w których możemy wygodnie ją ulokować. Jedna z niemieckich partii politycznych wykorzystała nagie pośladki, jako sposób ośmieszenia rządzącej koalicji.

Konkluzja jest mniej więcej taka, że jakkolwiek pomiędzy „dupą” i „pupą” nie ma żadnej różnicy w desygnacji, istotna jest różnica natężenia wulgarności, które w „dupie” szczytuje, natomiast pupę uniewinnia. Ogólnie biorąc detabuizacja dupy jest zjawiskiem stosunkowo nowym, sposób jej przedstawiania uległ zmianom w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, najnowsze prezentacje są bardziej dowcipne i wykazują tendencję do ujawniania różnic płci.

Widzisz Czytelniku, że nawet o prozaicznej „dupie Maryni” można pisać w wielce uczony i zajmujący sposób.